Rodzinne miasteczko naszych włoskich przyjaciół, położone godzinę, składającej się głównie z serpentyn, drogi od Brescii. "I dobrze, że nie mniej niż godzinę" - twierdzą miejscowi - "bo inaczej mielibyśmy tu mnóstwo weekendowych turystów".
Położone w malowniczej dolinie u stóp góry Manivy Bagolino zachowało swój średniowieczny charakter. Przyklejone do siebie kamienne domy, bezlik placyków z fontannami z wodą pitną, łukowe sklepienia, wąskie uliczki, z których większość prowadzi do Baru Degli Amici przy głównym rynku, ale - jak się szybko okazało - żadna nie prowadzi z powrotem.
W Bagolino wszyscy się znają, przejście z naszymi przyjaciółmi z domu na rynek zajmowało zwykle pół dnia. Wiadomo, z każdym trzeba przystanąć, porozmawiać, może nawet wstąpić do baru na macchiato albo pirlo (białe wino z Aperolem i wodą mineralną).
Nic dziwnego, że plotki rozchodzą się tu szybko. Już drugiego dnia, kiedy rano wstąpiłam do piekarni po bułki w kształcie skorupy żółwia, zostałam zasypana lawiną szczegółowych pytań na swój temat. Szczegółowych, bo to, jak się nazywam, gdzie mieszkam, do kogo przyjechałam i jakie są moje plany na najbliższe dwa tygodnie, to już wszyscy wiedzieli.